Miała uratować nas przed COVID. Polacy nie chcą aplikacji do śledzenia zachorowań. I mają rację

Plan, który wyszedł od programistów, a nie od rządu. Jawne prace i otwarte konsultacje. Ważny cel, czyli walka z epidemią. 2 mln zł na opracowanie systemu i... wszystko jak krew w piach. Miesiąc po wypuszczeniu pełnej wersji ProteGo Safe pobrało ją ledwie 270 tys. osób. By zadziałała, potrzebne jest jakieś 100 razy więcej pobrań.

15.07.2020 13.53
2 mln kosztowała aplikacja do walki z pandemią. Której nikt nie chce używać

Pomysł wydawał się świetny. Tyle że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, a szczególnie nasze polskie piekiełko. Historia aplikacji ProteGo Safe to więcej niż kolejny, nieudany romans państwa z nowymi technologiami. To opowieść o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem; wgląd w to, czym faktycznie są dla nas technologie; analiza tego, jak jest z naszym zaufaniem. 

- Nie ma właściwie o czym rozmawiać. Z tej aplikacji już nic nie będzie. Tak, wiem, że prace przyspieszają, ale straciłem do tego całkiem serce i nie chcę już być kojarzony z tym projektem - tak na początku czerwca gorzko odcinał się od ProteGo Safe programista, który był jednym z pomysłodawców tej aplikacji. - Żałuję właściwie, że się za to zabrałem. Nie dlatego, że taka aplikacja to całkiem zły pomysł. Dlatego, że u nas nie da się czegoś takiego zrobić. Tylko bagno z tego wyszło - mówił nam i prosił, by nie podawać jego nazwiska, bo nie chce być długofalowo kojarzony z tym projektem, mimo że branża i tak wie, kto zaczął prace wokół aplikacji. 

Choć z programistą rozmawialiśmy jeszcze przed odpaleniem pełnej wersji apki z opcją prawdziwego contact tracingu, czyli śledzenia przenoszenia się wirusa, to dziś miesiąc po starcie widać, że miał on rację. Aplikację, która ma zawiadamiać o tym, że mieliśmy kontakt z osobami chorymi, pobrało do tej pory ledwie 270 tys. osób. 

By aplikacja tego typu zadziałała, musiałoby ją aktywować co najmniej 60 proc. społeczeństwa, czyli przynajmniej 20 mln Polaków. A na to nie ma najmniejszej szansy. 

Opowieść o dwóch aplikacjach 

Mała kawiarnia na berlińskim Friedrichshain jest wyjątkowo wyluzowana. Kelnerka bez maseczki z uśmiechem zaprasza do środka i mówi, że u nich nie trzeba wchodzić z zasłoniętymi ustami. To jednak wyjątek. Całe miasto w każdym sklepie, knajpie, autobusie na korytarzach hotelowych i stacjach pociągów nosi maseczki. Według władz Berlina to i tak za mało karnie, bo za często odsłonięty jest nos. Zarząd transportu miejskiego wpadł na pomysł, by teraz, gdy lato już trwa w najlepsze, rozpocząć akcję zachęcania ludzi, by nie używali dezodorantów. Dzięki temu w transporcie publicznym ma się rozchodzić zapach ludzkich ciał, a pasażerowie zaczną poważniej traktować maseczki.

Ale nawet wyluzowana kelnerka zagadana o rządową aplikację Die Corona Warn-App wyciąga telefon i pokazuje. - Pewnie, że ściągnęłam. Nie dlatego, że jakoś szczególnie boję się zakażenia. Ale po prostu jeżeli rząd mówi, że to może pomóc, że jest bezpieczna, że długo nad nią pracowano, by chroniła nasze dane, to dlaczego nie miałabym jej mieć. Zresztą właśnie dzięki temu, że ją mamy, nie męczymy klientów tymi maseczkami i wypisywaniem dokumentów, kiedy u nas byli - opowiada dziewczyna. Właściciel kawiarni też wyciąga telefon i pokazuje aplikację na swoim smartfonie, podobnie dwójka klientów siedząca nad laptopami i kawami. 

Niemiecka Die Corona Warn-App to niemalże siostra bliźniaczka naszej ProteGo Safe. Prace nad obiema zaczęły się w tym samym czasie i budziły równie dużo emocji. Początkowo ich start obiecywano już w maju, ostatecznie jednak były gotowa dopiero w czerwcu. Na tym jednak podobieństwo się kończy.

Niemiecką apkę przygotowały firmy SAP i Deutsche Telekom na zlecenie Instytutu Roberta Kocha. Kosztowała niemal 20 milionów euro, a bieżące koszty jej utrzymania mają zamknąć się w widełkach 2,5-3,5 miliona euro. Polską tworzyła mała firma informatyczna należąca do jednego z pomysłodawców rozwiązania, z którą resort cyfryzacji podpisał umowy na niemal 2 mln zł.

Polską po raz pierwszy udostępniono już pod koniec kwietnia, ale w wersji ze śledzeniem kontaktów dopiero 6 czerwca. Ludziom do dziś myli się z aplikacją Kwarantanna Domowa najpierw nieobowiązkową, a potem obligatoryjną dla osób w kwarantannie. Niemiecką rząd wypuścił w połowie czerwca, gdy uznał, że już jest gotowa. Jej start wzmocniła duża kampania informacyjna. 

Polską betę pobrało niemal 70 tys osób, a po wypuszczeniu pełnej wersji doszło tylko kolejnych 200 tys. użytkowników. Niemiecką aplikację w ciągu pierwszych kilkunastu godzin jej działania ściągnięto ponad pół miliona razy. Do 13 lipca pobrało ją już 15,6 mln Niemców. Wciąż za mało, by faktycznie poskutkowała w ponad 80-milionowym państwie, ale w dużych miastach, jak Berlin, stała się normą. 

In zaufanie we trust 

Pisanie tego tekstu przesuwałam miesiącami. Długo przyglądałam się krokom we wdrażaniu różnych aplikacji do śledzenia zachorowań na świecie. I coraz mocniej wiedziałam, że to nie będzie tekst o technologii. 

Tylko o zaufaniu. 

Od lat najpopularniejszą diagnozą stawianą przez psychologów społecznych jest ta, że „trawi nas deficyt społecznego zaufania”. W Europie mniej zaufania do siebie mają tylko Bułgarzy, Cypryjczycy i Słowacy. W Polsce w dobre intencje bliźnich wierzymy nawet rzadziej niż Rosjanie. - Tyle że do tej pory to były tylko badania. Można było co najwyżej pytać ludzi o to, czy mają zaufanie i zaufać ich opiniom. Teraz mamy po raz pierwszy przeprowadzony prawdziwy test. I jego wyniki są niestety jednoznaczne - ocenia profesor nauk społecznych Klaus Bachmann.  

- Niemcy, choć względem technologii są bardziej nieufni niż Polacy (wystarczy spojrzeć na kolejne ostre ustawy regulujące funkcjonowanie Facebooka i Twittera), swoją aplikację pobrali masowo. Polskie, bardzo słabe wyniki świadczą to o tym, że kryzys zaufania społecznego jest jeszcze większy niż się spodziewaliśmy - mówi Bachmann, Niemiec, który od przeszło 30 lat mieszka w Polsce i specjalizuje się w badaniach historii Europy Wschodniej. 

Dlaczego więc w przeciwieństwie do Niemców nie chcemy rządowej aplikacji do śledzenia zachorowań? Bo nie ufamy jej. Bo nie ufamy technologiom. Bo nie ufamy rządowi ani ogółem politykom. Bo nie wierzymy w skuteczność publicznych instytucji. Bo nie wiemy, komu zaufać w tym, co jest mówione o pandemii. I przede wszystkim nie ufamy w to, że inni też tę aplikację pobiorą. 

Powiadomienie o narażeniu

Pandemia stała się testem funkcjonowania świata i jego instytucji na wielu poziomach. Jeden z najpoważniejszych egzaminów dotyczył oczywiście systemu służby zdrowia. Okazało się, że jest on znacznie słabszy - nie tylko w Polsce - niż moglibyśmy zakładać tuż przed początkiem drugiej dekady XXI wieku.

A przecież od lat słuchaliśmy o tym, jakich to cudów nie powinniśmy się spodziewać dzięki sztucznej inteligencji, algorytmom, robotyzacji i internetowi rzeczy. Oczywiste wydawało się, że rzucimy wszystkie te technologie na pomoc ludzkości. - Jeszcze te dwa, trzy miesiące temu bardzo silna była wiara, że technologie nam pomogą. Razem z wyścigiem o opracowanie szczepionki ruszyły też prace, by jakoś wciągnąć te wszystkie algorytmy i big data do ograniczenia zasięgu pandemii - opowiada dr Maciej Kawecki, prezes Instytutu Polska Przyszłości im. S. Lema i dziekan Wyższej Szkoły Bankowej.

Cały świat patrzył na to, co się dzieje nie tylko w samych Chinach, ale także w Tajwanie, Korei Południowej i Singapurze. To tam pojawiły się pierwsze konkretne rozwiązania wykorzystujące technologie cyfrowego śledzenia kontaktów międzyludzkich - celem wykrycia, jak roznosi się wirus. Singapur i jego aplikacja Trace Together stały się największą globalną inspiracją. Gdy we Włoszech wojsko wywoziło kolejne zwłoki ze szpitali, a my w Polsce łudziliśmy się, że wszystko potrwa góra do Wielkanocy, w tym mieście-państwie już na początku kwietnia była gotowa apka, która miała zatrzymać niekontrolowane przenoszenie się wirusa. 

Trace Togheter do tzw. exposure notification (powiadomienie o narażeniu), czyli śledzenia realnych kontaktów użytkowników, którzy mogli spotkać kogoś zarażonego, zaproponowała wykorzystanie Bluetooth. Na pierwszy rzut oka metoda wydawała się genialna. Wystarczy smartfon z włączonym Bluetoothem, by móc na bieżąco zapisywać wszelkie osoby, które spotykamy na swojej drodze. A gdy u którejś z nich zostanie stwierdzony COVID, można poinformować o tym wszystkich, z którymi się spotkała. 

Tym modelem momentalnie zaczęły inspirować się kolejne państwa. W tym Polska. - To był oddolny pomysł środowiska programistów, którzy się do nas zgłosili - opowiadał miesiąc temu Marek Zagórski, minister cyfryzacji podczas briefingu dla dziennikarzy. Polski pomysł, który rzeczywiście wyszedł od kilku przedsiębiorców i programistów, zanim został oficjalnie ogłoszony, już był znany w środowisku związanym z cyfryzacją. - Zapowiada się dobrze. Nie to, co aplikacja Kwarantanna Domowa. Tym razem ma być dobrowolna i przygotowana pod społecznym nadzorem - tak po raz pierwszy usłyszałam o tym planie na kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem projektu od Katarzyny Szymielewicz, prezeski Fundacji Panoptykon specjalizującej się w ochronie prywatności w dobie internetu. 

Resort cyfryzacji aplikację zapowiedział już w kwietniu, choć prace nad nią były jeszcze w powijakach. Ale już wtedy chwalono się, że w jej przygotowaniu pomagają najlepsi polscy programiści. Ogłoszono też, że wszystko ma być jawne włącznie z pracami nad szczegółowymi rozwiązaniami technicznymi.

Dyskusje nad kolejnymi rozwiązaniami prowadzono jawnie na Githubie. Programiści, testerzy oprogramowania, lekarze, eksperci od ochrony danych osobowych roztrząsali: gdzie przechowywać dane - w komórce czy w centralnym rejestrze, czy Bluetooth wystarczy do analizy kontaktów, jak sprawić, by bateria smartfona nie padała za szybko, czy powinien być obowiązek zawiadamiania aplikacji o tym, że się zachorowało, jak takie zgłoszenie powinno wyglądać. Pytań i problemów do rozwiązania były dziesiątki. A im dłużej prace trwały, tym więcej pojawiało się nowych. 

Gapple przypilnuje prywatności 

Tyle że w samym środku tych roztrząsań pojawił się prawdziwy gamechanger. 10 kwietnia Apple i Google niespodziewanie ogłosili, że wspólnie opracują rozwiązanie wykorzystujące właśnie technologię Bluetooth do śledzenia kontaktów i ograniczenia skali zachorowań. Obaj giganci zapowiedzieli, że udostępnią swoje API, działające zarówno na iOS, jak i na Androidzie, twórcom aplikacji zarządzanych przez organy ochrony zdrowia na świecie. Zrobią to za darmo i będą nie tylko sami otwarci w kwestii kontroli swojego oprogramowania, ale także nie dopuszczą do tego, by ich API zostało użyte w sposób, który może zagrażać bezpieczeństwu użytkowników. 

Nie czekając na ten nowy protokół, polski rząd już pod koniec kwietnia wypuścił niedopracowaną jeszcze aplikację ProteGo Safe. Nie miała ona opcji pozyskania informacji o tym, czy mogliśmy spotkać osobę chorą na koronawirusa. Była protezą z podstawowymi informacjami o COVID i kalendarzykiem zdrowia dla użytkownika. - Nie wiedzieć czemu, tym pracom towarzyszyła atmosfera wyścigu. Pojawiały się kolejne komunikaty, że będziemy jednym z pierwszych państw z tego typu aplikacją. Symboliczna data publikacji wyglądała na ważniejszą niż dopracowanie tego narzędzia pod kątem ochrony danych czy nawet zadbanie o jego skuteczność - rozkłada ręce Szymielewicz.

- Potrzebny był polityczny sukces. Skoro inni też już nad podobnymi aplikacjami pracują, to nie możemy być gorsi - ocenia motywy rządu Tomasz Zieliński, ekspert prowadzący blog Informatyk Zakładowy.

Niespodziewanie Ministerstwo Rozwoju uznało, że ma dobry plan na popularyzację apki - osoby z aplikacją będą mogły wchodzić do sklepów nawet wtedy, gdy zostanie przekroczony w nich limit liczby klientów. Tak pomysł MR, jak i całokształt wypuszczonej w takim kształcie ProteGo Safe rozjechali eksperci na czele ze specjalistycznym serwisem Niebezpiecznik: - Długo się zastanawialiśmy, jak rząd będzie przymu, tfu, zachęcał Polaków do instalacji niegwarantujących prywatności, a często wręcz niedopracowanych aplikacji mobilnych służących do śledzenia kontaktów i lokalizacji obywateli w imię walki z koronawirusem. I właśnie mamy odpowiedź. Bez zainstalowania aplikacji ProteGO Safe od 4 maja będziesz klientem drugiej kategorii w niektórych sklepach…

Resort rozwoju jak niepyszny wycofał się z pomysłu. Równolegle Ministerstwo Cyfryzacji zapewniało, że nie ma mowy o żadnej przymusowości, a wszystkie głosy dotyczące bezpieczeństwa i prywatności w aplikacji są wysłuchiwane. - I rzeczywiście wysłuchano ich. To jak wyglądały prace nad ProteGo to ogromna zmiana w porównaniu do dotychczasowej praktyki - opowiada nam Bartosz Paszcza z Klubu Jagiellońskiego, który jest jednym z uczestników grupy roboczej konsultującej ProteGo. - Po rozmowie ze społecznością wycofano się choćby z pomysłu tzw. architektury PWA, w której wnętrze aplikacji jest pobierane bezpośrednio z ministerialnych serwerów - opowiada Paszcza.

Triumfalizm technologiczny

W tym samym czasie na świecie trwała dyskusja o tym, czy w ogóle aplikacje do exposure notification mają sens. - Dla nas Europejczyków kwestia wolności osobistych jest jedną z kluczowych zasad. Tylko czy ta wolność w dobie pandemii nie powinna być inaczej postrzegana? Przecież z założenia wolność osobista kończy się tam, gdzie wchodzimy w sferę innego człowieka. A teraz nasze zachowania i nasze wybory mają jeszcze większe przełożenie na innych niż w normalnych warunkach - podkreśla Jakub Zawiła-Niedźwiecki z Centrum Bioetyki i Bioprawa. - A kiedy jeszcze do tych rozważań włożymy nowe technologie i to, jak mogą być wykorzystane, mamy skomplikowaną łamigłówkę do rozwiązania - dodaje. 

Rozmawiamy długo w momencie, gdy pełna wersja ProteGo Safe jeszcze nie działa, ale prace nad podobnymi aplikacjami są coraz bardziej zaawansowane w kolejnych państwach. Równolegle z nimi etycy starają się opracować nowe zasady wobec nowych wyzwań. Zawiła-Niedźwiecki podsyła mi pracę „Digital tools against COVID-19: Framing the ethical challenges and how to address them” autorstwa grupy naukowców z Harvardu i politechniki w Zurychu. W niej pojawia się sześć podstawowych wartości, które powinny być brane pod uwagę. Obok prywatności pojawiają się solidarność społeczna, sprawiedliwość, autonomia jednostki, dobroczynność i dobra wola. 

Każde państwo, każdy rząd na własną rękę szuka odpowiedzi, jak to połączyć. Obaw jest wiele. W liście otwartym ok. 200 specjalistów ds. bezpieczeństwa informacji w Wielkiej Brytanii ostrzegało: - Bardzo ważne jest, abyśmy wychodząc z obecnego kryzysu, nie stworzyli narzędzia umożliwiającego gromadzenie danych dotyczących populacji lub wybranych grup społecznych w celu nadzoru. 

Wszędzie wyważano te same drzwi: czy wejście w mariaż z Apple i Google to dobry pomysł, czy jednak lepiej samodzielnie, gdzie przechowywać dane użytkowników, by były faktycznie chronione, czy komunikat o byciu w grupie ryzyka będzie automatycznie obligował do kwarantanny. Obawy rosły wraz z pojawianiem się informacji, takich jak choćby ta z Tajwanu, gdzie policja miała wizytować osoby, które nie zgłosiły za pomocą tamtejszej aplikacji swojej lokalizacji władzom.

Najwięcej uwag jednak budziła jednak skuteczność walki z pandemią za pomocą aplikacji śledzących zachorowania. Brytyjscy naukowcy wyliczyli, że aby zadziałały, muszą być pobrane przez co najmniej 60 proc. społeczeństwa, optymalnie 80 proc. Wszystko poniżej nie da efektów. Przyznał to nawet Jason Bay, główny programista w Singapurze odpowiedzialny za TraceTogether:

- Jeśli spytacie mnie, czy jakikolwiek system śledzenia kontaktów Bluetooth wdrożony lub opracowywany w dowolnym miejscu na świecie jest gotowy do zastąpienia ręcznego śledzenia kontaktów, to odpowiedź brzmi: nie - napisał Bay już w kwietniu na swoim blogu i dodawał, że to triumfalizm technologiczny „pokładać zbyt wiele nadziei w aplikacje”.

Jak bardzo te nadzieje były płonne, pokazały zresztą wyniki popularności TraceTogether. W tym wysoce scyfryzowanym społeczeństwie na 5,7 mln mieszkańców apkę pobrało 2,1 mln osób. Sporo. Ale i tak za mało by miała sens, więc tamtejsze władze uznały, że może warto przykręcić śrubę i wszystkim, którzy nie chcą aplikacji, nakazać noszenie specjalnych raportujących stan zdrowia bransoletek. 

Zbawienie przez technologie

- To raczej oczywiste, że sama technologia nie uratuje nas przed pandemią ani nie stworzy systemu opieki zdrowotnej odpornego na pandemię. Ale czy to oznacza, że powinniśmy porzucić takie prace? Przecież wreszcie jest okazja do tego, by faktycznie technologie przyniosły dużą zmianę w naszym życiu, a także do przemyślenia tego, na jak wiele tym technologiom pozwolimy - mówi Zawiła-Niedźwiecki. On wciąż - jak zastrzega jeszcze - ProteGo Safe nie pobrał.

W Polsce pojawiła się jeszcze jedna szansa: na projekt rządowo-technologiczny tworzony w dużej otwartości i w odpowiedzi na realną potrzebę. - Rząd naprawdę starał wejść w dyskusję z bardzo krytycznym środowiskiem, wsłuchując się w kolejne sugestie - zapewnia Kawecki, także członek grupy roboczej ProteGo Safe. - Żeby było jasne, ja uważam, że ogromna część tych krytycznych opinii była niezwykle ważna i dzięki nim aplikacja rzeczywiście poszła w lepszą stronę. Ale część z tych dyskusji tak na Githubie, jak i publicznych to było także takie czepialstwo, byle by podkreślić własne kompetencje. W efekcie opinię publiczną bombardowały głównie krytyczne głosy podkreślające, jak bardzo ta aplikacja jest groźna - opowiada dr Kawecki. Aplikacji broni, choć sam jej nie pobrał. 

- Na razie jej nie pobrałem. Ale nie dlatego, że jakoś bardzo krytycznie ją oceniam. Powód był czysto ideowy. Czekałem na ostateczne zmiany aplikacji. Teraz z kolei obserwuje liczbę osób, które ją ściągają. Gdy wzrośnie i będę miał poczucie, że realnie wpłynie na moje bezpieczeństwo, zrobię to - mówi Kawecki.  

Wszyscy eksperci związani z pracami nad ProteGo Safe i tak podkreślają duże zaangażowanie resortu w to, by apka sprostała wszelkim oczekiwaniom. I tak kancelaria Pawła Litwińskiego, renomowanego specjalisty od ochrony danych osobowych, poprawiła politykę prywatności. Fundacja Panoptykon dostała szczegóły dotyczące punktowania kontaktów, na podstawie których aplikacja ocenia groźbę zakażenia. Każde spotkanie to od 1 do 8 punktów, które nie tyle są sumowane, ile przez siebie mnożone. W ciągu dwóch tygodni można maksymalnie zebrać takich punktów 4096. Powyżej 3000 aplikacja uznaje zagrożenie kontaktami za wysokie i alarmuje użytkownika.

Na ile by takich pytań nie odpowiedzieć, to cały czas pojawiają się kolejne. Choćby te związane z API od Google i Apple. Okazało się, że giganty, owszem, kod przekazują instytucjom publicznym opracowującym oficjalne apki, ale upublicznić już go nie chcą.

- Obawiam się, że ten eksperyment, a konkretnie to, jakie są jego efekty, może niestety zniechęcić rząd i administrację do kolejnych działań w tak otwartej formule, wykorzystującej otwarty kod i szerokie konsultacje - gorzko stwierdza Paszcza. On ProteGo Safe też już ma. - Są oczywiście wciąż drobne niejasności, szczególnie dotyczące tego, jak precyzyjnie wygląda algorytm oceny bycia zagrożonym COVID, ale to już szczegóły. To rozwiązanie jest dziś naprawdę bardzo proprywatnościowe. Tyle że niekończące się dyskusje i kolejne poprawki aplikacji, choć potrzebne, podkopały jej opinię. Najważniejsze dla mnie jest, czy na tym eksperymencie stworzymy mechanizm konsultowania rozwiązań technologicznych na przyszłość. To wymagać będzie odpowiedzialności nie tylko po stronie państwa, ale i wśród strony społecznej i krytyków - zastanawia się Paszcza.

- Rzeczywiście dyskusje zeszły już na poziom trudnych do wyjaśnienia szczegółów technicznych. Ja aplikacji wciąż nie mam na swoim telefonie. Ale nie ze względu na brak zaufania do samego narzędzia, bo na tym polu ochrony danych nie widzę już większych problemów. Mam natomiast obawy, czy sanepid jest gotowy do obsługi tysięcy osób, które zaczną się zgłaszać, bo algorytm zaszyty w aplikacji wyliczył im wysokie ryzyko zakażenia - podkreśla Szymielewicz.

- Rząd zapewnia, że każda taka osoba przejdzie przez normalny wywiad epidemiologiczny, a kwarantanna będzie zarządzana tylko w uzasadnionych przypadkach. Ale z drugiej strony cały czas słyszymy o ludziach, którzy trafili na kwarantannę prewencyjnie, bez żadnych badań, albo zostali w niej zatrzymani mimo negatywnego wyniku testu. Dopóki grozi nam takie traktowanie, nie dziwi mnie, że ludzie nie będą się dobrowolnie zgłaszać do służb sanitarnych. A bez takiej gotowości, sama aplikacja nie spełni swojej funkcji. Będzie tylko zużywać baterię w telefonie i dawać złudne poczucie kontroli - obawia się Szymielewicz.

Łatwiej w totka trafić 

„W związku z udostępnieniem przez Ministerstwo Cyfryzacji aplikacji ProteGO Safe, która została opracowana z myślą o informowaniu użytkownika o potencjalnym ryzyku zakażenia wirusem SARS-CoV2, chciałbym zachęcić Państwa do jej instalacji i użytkowania” - podobne maile od swoich przełożonych dostają kolejni państwowi urzędnicy. I bardzo możliwe, że to oni stanowią ogromną większość użytkowników apki. 

Bo choćby i sama aplikacja była świetnie dopracowana, a system pomocy zarażonym działał lepiej, to o ProteGo Safe ludzie po prostu nie wiedzą. Owszem tuż po starcie jej pełnej wersji na Twitterze rozpętała się spora dyskusja, ale zasilały ją nieudolnie wykupione boty spamujące wpisami z gatunku „Brawo! Świetna aplikacja! Ja już ją mam”. Ministerstwo Cyfryzacji oficjalnie od boto-promocji się odcięło, ale niesmak i popsuta opinia pozostały.

By apka zaczęła być masowo pobierana, konieczna byłaby mocna kampania informacyjna. Ministerstwo Cyfryzacji zapytane o nią i o ewentualne w nią inwestycje zapewnia, że takie działania są. - Wraz z opublikowaniem aplikacji ruszyła kampania telewizyjna. Pierwsza odsłona emisji: 9-30 czerwca (na antenach TVP, TVN i Polsat), druga ruszyła 11 lipca. Kolejna jest zaplanowana na wrzesień. Od 9 do 22 czerwca emitowane były także spoty radiowe (RMF FM i Polskie Radio). Niebawem rusza także kampania prasowa, którą zaplanowano na lipiec i sierpień - odpisało nam biuro prasowe MC.

Po drugiej stronie są jednak głosy liderów opinii, takich jak Kasia Gandor, youtuberka naukowa. Na YouTube razem z Piotrem Koniecznym z Niebezpiecznika nagrała filmik, w którym bardzo merytorycznie opowiada o ProteGo Safe. Ale konkluzja i tytuł całego nagrania jest jasna: „Dlaczego (raczej) nie chcesz instalować apki do walki z wirusem?”

Gandor i Konieczny tłumaczą w nim, że wciąż nie jest pewny poziom faktycznej ochrony anonimowości użytkowników. Choćby dane były przechowywane tylko na telefonach, a nie w centralnym repozytorium, to i tak pojawia się obawa, że rząd mając uprawnienia wnioskowania do telekomów o dane ich klientów, kiedyś może wykorzystać tę furtkę do zdobycia informacji. Z drugiej strony prywatność jest na tyle mocno chroniona (chory użytkownik aplikacji musi sam zawiadomić system o swojej chorobie, nie może za niego tego zrobić np. sanepid), że sama idea contact tracingu staje się... wirtualna.

Paradoksalnie chroniąc prywatność, nie chronimy zdrowia publicznego. I na odwrót. Czyli albo poświęcamy skuteczność aplikacji, albo ochronę praw jej użytkowników.

Pragmatyka w przypadku aplikacji oferującej contact tracing jest kluczowa. A w ProteGo Safe wciąż jest niejasna. Konkretnie niejasny jest jej algorytm. Apce nie wystarczy, że raz przez kilka sekund gdzieś przez ścianę czy nawet osłonę pleksi zetkniemy się z zarażonym, by uznała, że jej użytkownik jest zagrożony. Takich kontaktów czy narażeń musi być odpowiednio dużo i odpowiednio intensywnych.

- W wielkim skrócie gromadzi się specjalne punkty, przyznawane w zależności od odległości mierzonej siłą sygnału, czasu ekspozycji, tego, ile dni temu mieliśmy z osobą chorą kontakt. Nie znamy szczegółów funkcji matematycznej wyliczającej nasze zagrożenie, a to o tyle istotne, że każdy telefon ma inną charakterystykę sygnału Bluetooth. Na dziś nie wiemy więc, jak dobrze mierzymy odległość między smartfonami. Przy czym te współczynniki powinny ujawnić Google i Apple. Próbowałem poprosić o ich udostępnienie, ale niestety bez rezultatu. Wygląda na to, że w tym przypadku państwo polskie zrobiło więcej dla przejrzystości działania tej aplikacji niż te dwie firmy - rozkłada ręce Paszcza. 

Ten brak jasności jest dla mnie największym minusem całego pomysłu. Bo wyobraźmy sobie, że jednak za powiedzmy rok większość Polaków aplikację pobrała. Wciąż za to nie ma szczepionki. Ale na dłuższe stopowanie w miarę normalnego życia nie możemy sobie pozwolić. Znowu spotykamy się, część z nas wróciła do biur, dzieci do szkół. Tyle że co i raz aplikacja zaczyna wysyłać alarm o tym, że mieliśmy kontakt z zarażonym. Trzeba wrócić do domu, zamknąć się i albo robić test, albo odbębnić 14-dniową kwarantannę. I tak co kilka tygodni albo i dni. W środku pracy, na wakacjach, planując remont, mając nadzieję na spotkanie z bliskimi. Szymielewicz taki stan nazywa „pełzającym lockdownem”. 

Obecnie jednak i on jest niespecjalnie prawdopodobny. Póki co największym wygranym jest spółka Tytani24 należąca do Mateusza Romanowa, jednego z pierwszych pomysłodawców apki. Jego firma na jej wykonanie podpisała umowę z MC o wartości 2,31 mln zł. Za aplikację, która mogłaby znacznie ograniczyć zakażenia, to niewiele. Za taką, która po trzech miesiącach pozostaje niszową zabawką dla fanów technologii i urzędników i w której system powiadomienia o kontakcie z zakażonym nie został w niej użyty nawet raz - to już niezła suma.

- Nie mówimy o niskiej skuteczności w ostrzeganiu. Mówimy o skuteczności bliskiej zeru nawet w pozyskiwaniu kluczy, czyli informacji o kontaktach między użytkownikami - opowiada Zieliński i dodaje, że choć apkę pobrał na kilka testowych urządzeń, to na żadnym jej nie w pełni nie uruchomił i nie podał swoich danych. Według jego wyliczeń w ostatnich tygodniach dochodziło dziennie do pozyskania ledwie jednego takiego klucza, czyli „osobo-kontaktu". - To już łatwiej w totka trafić niż spotkać faktycznie kogoś zarażonego, z zainstalowaną aplikacją. I jeszcze by to spotkanie trwało na tyle długo, żeby apka je faktycznie odczytała.

Pobrałam pierwszą wersję aplikacji ProteGo Safe. Skasowałam ją po kilkunastu dniach. Denerwowało mnie, jak ciągle przypominała o wypełnianiu kalendarzyka zdrowia. Z niego cały czas wynikało, że nie jestem w grupie ryzyka. Był to moment, w którym rząd kazał mi siedzieć w domu, a jeżeli już chciałam gdzieś wyjść, to tylko w maseczce.